MARTIN DUMOLLARD
Młodo owdowiała, bezdzietna córka robotnika, Marie Pichon, nie miała po śmierci męża środków do życia. Została służącą w domu zamożnych mieszczan pod Lyonem, lecz czy to wynagrodzenie było za niskie, czy też chlebodawczyni zbyt wymagająca, dość że kobieta nosiła się z zamiarem szukania innej posady. Dlatego też uznała zapewne za niezwykle szczęśliwy zbieg okoliczności fakt, ze na moście w dzielnicy Guillotière zawarła znajomość z sympatycznym wieśniakiem, odzianym w niebieski kombinezon roboczy. Nowy znajomy nie tylko sprawiał wrażenie człowieka solidnego, ale i w pierwszych zdaniach zdradził pani Pichon, że poszukuje właśnie – na polecenie swego chlebodawcy, właściciela zamku w Montluel, gdzie jest ogrodnikiem – wykwalifikowanej pokojówki. Jak zapewniał, pracy będzie mało (na zamku aż roi się od pokojówek), a wynagrodzenie – wręcz królewskie. Marie Pichon zdecydowała się bez wahania, nie chcąc przegapić tak wspaniałej okazji. W towarzystwie nowego znajomego, człowieka mniej więcej 45-letniego, zwalistej budowy, o prostym i ujmującym sposobie bycia, udała się do domu swego, dotychczasowego chlebodawcy, spakowała pośpiesznie kuferek i wyruszyła na baśniowy zamek. Zaledwie godzina upłynęła od ich spotkania na moście, a Marie Pichon i zamkowy ogrodnik wsiadali już do pociągu na dworcu Génève.
O zmierzchu dotarli do Montluel. Ogrodnik okazał się rozmownym i opiekuńczym towarzyszem podróży, a gdy wysiedli z pociągu, natychmiast odebrał jej kuferek, nie pozwalając, by sama dźwigała taki ciężar. Poprowadził ją drogą przez pola, tłumacząc, że tędy jest znacznie bliżej. W pewnym momencie postawił kuferek w polu a gdy Marie Pichon chciała go zabrać, wyjaśnił, że znajdują się na terenach zamkowych, skąd nikt nie odważy się nic ukraść i że on sam przyniesie jej rzeczy z pola następnego dnia. Kobieta zaczęła wtedy podejrzewać, że nie wszystko, co opowiedział jej sympatyczny ogrodnik, jest prawdą, a po kilku minutach zupełnie już straciła do niego zaufanie. Oto, idąc, jak twierdził, ciągle w kierunku zamku, po raz drugi przeszli przez tory kolejowe… Wokół nie było żywej duszy i panowały ciemności, gdy kobieta powiedziała swemu towarzyszowi, że przejrzała jego oszustwa i nie ma zamiaru iść dalej. Na to „ogrodnik” odwrócił się ku niej, mówiąc:
– Jesteśmy na miejscu… – po czym usiłował zarzucić jej na szyję pętlę ze sznura. Cofnęła się gwałtownie. Wtedy on rzucił się na nią.
Marie Pichon miała szczęście. W panice, biegnąc na oślep w zupełnych ciemnościach, zdołała uciec. Natrafiła wreszcie na jakąś ścieżkę, która zaprowadziła ją do wioski o nazwie Balan. Drżąc i szlochając ze strachu i wyczerpania, zapukała do drzwi pierwszej z brzegu chałupy. Pozwolono jej spędzić tam noc, a gdy opowiedziała, co się jej przydarzyło, uczynny gospodarz poszedł z nią rano na posterunek policji.
Jeszcze tego samego dnia, tym razem przed południem i w towarzystwie policjantów, Marie Pichon wyruszyła tą samą drogą od stacji kolejowej. Zdołała nawet odtworzyć drogę, jaką szła poprzedniego wieczoru, ale we wskazanym przez nią miejscu nie było ani śladu pozostawionego tam wczoraj kuferka z całym jej dobytkiem. Tegoż dnia, 27 maja 1861 roku, wszczęto, śledztwo. Policja dysponowała wprawdzie opisem sprawcy, ale szukanie go trwałoby pewnie długo, jako że mieszkał dość daleko od Montluel. Policjantom dopomogły jednakże plotki, których pilnie wysłuchiwali, a które mówiły o dziwnych skłonnościach rolnika z dystryktu Dagneux, niejakiego Martina Dumollarda.
Plotek nie wolno było lekceważyć. Policjanci udali się natychmiast do domu Dumollarda, a ujrzawszy go, zrozumieli, że oto znaleźli poszukiwanego człowieka. Na pierwszy rzut oka doskonale odpowiadał opisowi podanemu przez Marie Pichon.
Zarówno Dumollardowi, jak i jego żonie, cichej kobiecinie o posępnym wyrazie twarzy, zadano obowiązkowe pytanie: jak przebiegał wieczór 26 maja? I oto już podczas pierwszej rozmowy, która nie była nawet formalnym przesłuchaniem, okazało się, że zeznania Dumollarda i jego żony znacznie się różnią. Oboje wprawdzie usiłowali udowodnić, że Dumollard posiada alibi na ten właśnie wieczór, nie uzgodnili jednakże wcześniej, na czym ma ono polegać. Zostali aresztowani i przewiezieni do Trevoux.
W jednym z pomieszczeń komisariatu policji miała e wstrząsająca scena. Dumollarda wprowadzono do pokoju, gdzie oczekiwała Marie Pichon. Nieszczęsna kobieta doznała szoku i uciekła krzycząc przeraźliwie, a gdy uspokoiła się nieco, złożyła zeznanie, iż nie ma żadnych wątpliwości: rozpoznaje napastnika.
Zeznanie to poparli także inni świadkowie, a znalazło się wielu, którzy widzieli Marie Pichon w towarzystwie Dumollarda – czy to w Lyonie, czy też w pociągu. Minio to Dumollard zaprzeczał wszystkiemu, choć musiał już zdawać sobie sprawę, że jego alibi zostało bez trudu obalone. Policja, nie mając już żadnych wątpliwości, przeszukała gospodarstwo Dumollarda, licząc na odnalezienie kuferka Marie Pichon. To, co znaleziono, przeszło jednak najśmielsze oczekiwania. Zamiast jednego znaleziono dziesięć kufrów, wypełnionych po brzegi damską odzieżą i bielizną. Niektóre ubrania nosiły ślady nieudolnego usuwania plam krwi.
Rozpoczęło się żmudne gromadzenia dowodów przeciwko Dumollardowi. Policja badała okoliczności wszystkich tajemniczych zaginięć oraz napadów na kobiety, jakie miały miejsce w ostatnich latach. Oto niektóre wybrane szczegóły; jako że wszystkie wypadki były niemal identyczne, więc nie warto opisywać ich dokładniej.
28 lutego 1855 roku (a więc sześć lat przed przygodą Marie Pichon) grupa myśliwych natknęła się wczesnym rankiem na nagie, zakrwawione zwłoki młodej dziewczyny. Było to w lesie Montaverne w Tramoyes. Stwierdzono, że śmierć nastąpiła pod wpływem ran głowy zadanych ostro zakończonym narzędziem. Z trudem zdołano w końcu zidentyfikować zwłoki: była to Marie Baday, służąca z Lyonu.
Inna służąca, Marie Curt, przeżyła to samo, co Marie Pichon i również zdołała się uratować z rąk napastnika. Nie zeznawała jednak w sądzie, gdyż pod wpływem szoku straciła zmysły i została umieszczona w zakładzie dla psychicznie chorych.
Dwie pokojówki, Josephe Charlety i Jeanne-Marie Bourgois, zeznawały w sądzie przeciwko Dumollardowi. Zeznawała też Julie Farjat, która, zaatakowana, zaczęła krzyczeć, sprowadzając na miejsce przestępstwa jakichś spóźnionych przechodniów. Podobnie jak Marie Pichon, rozpoznała ona w Dumollardzie napastnika.
Wreszcie właściciel gospody w jednej z okolicznych wiosek, którego opowieści przyczyniły się zresztą do tego, że policja zainteresowała się Dumollardem, zeznał, że w lutym 1860 roku oskarżony spędził kilka dni w jego gospodzie z młodą dziewczyną, którą przedstawił jako siostrzenicę. Dziewczyna nosiła sukienkę w kratkę, której wzór właściciel gospody zapamiętał i odnalazł później tę suknię w jednym z kufrów zgromadzonych u Dumollarda, o obejrzenie których prosiła go policja. Owej dziewczyny, której zresztą nie udało się zidentyfikować, podobnie jak kilku innych, nigdy już więcej nie widziano w okolicy.
W miarę gromadzenia się tak przytłaczających dowodów jego winy Dumollard postanowił przyznać się do udziału w zabójstwach. Twierdził mianowicie, że został zmuszony do uczestniczenia w zbrodniczej działalności bliżej nie określonego gangu, i że wyznaczono mu tylko zadanie zwabiania dziewcząt w odludne miejsca. Zabójstw mieli dokonywać inni członkowie gangu, których nazwisk nikt nie znał.
Nie wiadomo, jak długo Dumollard upierałby się przy tej wersji, gdyby nie zeznania jego żony. Pani Dumollard w pewnym momencie załamała się i złożyła obszerne wyjaśnienia. Jak twierdziła, nie brała udziału w zabójstwach. Po plecach przesłuchujących ją policjantów przebiegał dreszcz, gdy wyjaśniła cichym, ponurym głosem, co było jej wiadomo o poczynaniach męża.
Otóż Martin przychodził czasami po prostu później do domu i oznajmiał: „Zabiłem dziewczynę w lasach Montluel (czy gdzie indziej). Muszę teraz pójść ją zakopać”. Następnie znów wychodził z domu, niosąc łopatę, a gdy wracał, dźwigał zwykle ze sobą kuferek zamordowanej, pieniądze (jeśli miała je przy sobie) i zakrwawioną odzież, zdjętą ze zwłok. Zadaniem żony było wypranie tych ubrań.
Pani Dumollard nie wiedziała, gdzie mąż zakopywał zwłoki. Tylko raz, po powrocie, opisał jej dokładnie miejsce, gdzie ukrył swą kolejną ofiarę. Kobieta zdołała zaprowadzić tam policjantów. Po przekopaniu skrawka ziemi na polanie odnaleźli oni istotnie szkielet młodej dziewczyny, zmarłej prawdopodobnie na skutek silnego uderzenia w głowę.
Poinformowany o zeznaniach żony Dumollard przyznał się wreszcie do zabójstw, choć nie był w stanie podać dokładnie, ile dziewcząt padło jego ofiarą. Wskazał miejsca, gdzie zakopał dalsze trzy ciała, twierdząc, że pozostałe wrzucał do rzeki (w okolicy przepływa Rhone). Usiłując ustalić rzeczywistą liczbę ofiar, dokładnie przejrzano zawartość kufrów. Zawierały one odzież co najmniej dziesięciu różnych osób, przyjęto więc, że taka właśnie (lub większa) była liczba ofiar Dumollarda. Dziewięciu dziewczętom udało się ujść z życiem, zatem Dumollard miał na sumieniu co najmniej 19 napadów.
Proces obojga Dumollardów stał się sensacją na skalę całego kraju. Gdy wydawano wyrok śmierci na mordercę, ogromny tłum przed gmachem sądu domagał się okrzykami wydania Dumollarda, by dokonać na nim linczu. Pani Dumollard skazana została na 20 lat ciężkich robót.
Szkoda, że w czasach, gdy Dumollard popełniał swe zbrodnie, nie prowadzono jeszcze badań osobowości przestępców. Na podstawie akt sprawy wydaje się prawdopodobne, że Dumollard był psychopatą o sadystycznych skłonnościach. Dowodem na to może być fakt, że jedną ze swych ofiar, której zwłoki następnie znaleziono, zakopał żywcem, nie zadając sobie nawet trudu ogłuszenia jej. Wprawdzie okradał swe ofiary, lecz zdarza się to niekiedy także i u innych wampirów. Nie wiemy, czy Dumollard gwałcił swe ofiary. Zawsze natomiast je rozbierał przed zakopaniem zwłok, co zresztą nie dowodzi bynajmniej, że czerpał z tego seksualną przyjemność. Być może żal mu było zakopywać odzież w dobrym stanie, która mogła się przecież jeszcze przydać. Nie sposób stwierdzić dzisiaj, do jakiego stopnia Dumollard kierował się chęcią zysku, mordując swe ofiary. Kronikarze zwracają uwagę na jego niebywałe skąpstwo i pazerność. Stojąc na szafocie, spojrzał na żonę, którą przyprowadzono, by patrzyła na jego śmierć i zamiast pożegnania przypomniał jej, że sąsiad jest im winien parę groszy, które należy odzyskać…
Niejasna jest też rola pani Dumollard. Być może namawiała go do zabójstw, również pragnąć pomnażać majątek. Bardziej prawdopodobne wydaje się jednak, że pomagała mu tylko w zacieraniu śladów i ze stoickim spokojem akceptowała jego dziwne upodobania.
Po egzekucji głowę Dumollarda przesłano do pewnego instytutu naukowego. Frenolog, który ją badał, stwierdził jednoznacznie, że sądząc po kształcie czaszki, Dumollard był człowiekiem o kryształowym charakterze…