JOSEPH VACHER

Joseph Vacher

Joseph był francuskim odpowiednikiem słynnego Kuby Rozpruwacza. Między tymi dwoma przypadkami istnieje jednak zasadnicza różnica: otóż Vachera zdołano ująć (miał na swym koncie 14 ofiar), osądzić i zgilotynować. Grasował on w południowo – wschodnich rejonach Francji w latach 1894 – 1897.

Joseph Vacher urodził się w 1869 roku. Już w dzieciństwie zachowywał się dziwacznie, lecz skłonności do agresji wystąpiły u niego dopiero w 1890 roku, kiedy to zastał wcielony do armii. Z początku po prostu bardziej niż inni poborowi lubił wdawać się w bójki. Pierwszy wyczyn, który zwrócił na niego baczniejszą uwagę przełożonych, związany był z doznaniem przezeń zawodem. Otóż Vacher liczył na awans na kaprala. Gdy ogłoszono listę awansowanych, a jego nazwisko nie zostało wymienione, z rozpaczy poderżnął sobie gardło brzytwą. Ponieważ uczynił to na oczach kolegów, bez trudu go odratowano. Osiagnął przy tym swój cel: skoro bowiem wykazał się tak wielkim zapałem bojowym, wkrótce uzyskał upragniony stopień.

Niedługo potem zauważono, że kapral Vacher ze szczególnym zainteresowaniem przygląda się szyjom swych kolegów, coś przy tym mamrocząc. Słowa były niewyraźne, gdy jednak zrozumiano wreszcie, że Vacher mówi o „potokach krwi”, pospiesznie umieszczono go w szpitalu. Po pewnym czasie lekarze uznali, że jego stan znacznie się poprawił, Vacher zaczął więc otrzymywać przepustki do miasta.

Podczas takich właśnie przepustek zajmował się zaczepianiem dziewcząt i młodych kobiet. Nie szło mu to najlepiej. Miał też – jak się później okazało – pewne skłonności homoseksualne, lecz w tamtych czasach interesowały go wyłącznie osoby płci przeciwnej.

Jak więc wspomnieliśmy, kobiety na ogół odtrącały jego nieudolne zaloty. Wreszcie jednak trafił na dziewczynę, która – jako pierwsza – potraktowała go życzliwiej. Miała na imię Louise (nazwisko, niestety, zaginęło gdzieś w aktach) i pochodziła z Baume-des-Dames. Prawdopodobnie nieszczęsna panna Louise również nie była pięknością, skoro zgodziła się spotykać z Vacherem. Ich kontakty trudno nawet nazwać romansem: po trzech spotkaniach, na które składały się nieudolne próby podtrzymania rozmowy, Vacher wpadł nagle w niczym nie uzasadniony szał zazdrości i postrzelił dziewczynę trzema strzałąmi ze swej broni służbowej (należy się dziwić, że nie odebrano mu jej, gdy trafił do szpitala). Czwarty strzał oddał do siebie samego, celując w twarz.

Można tylko żałować, że Vacher przeżył. Uszkodził sobie prawe oko i doprowadził do paraliżu prawej połowy twarzy, co w połączeniu z ogromną blizną na szyi z pewnością nie dodawało mu uroku. Stanął przed sądem za postrzelenie panny Louise, jednak jego niepoczytalność nie ulegała już wtedy wątpliwości. Umieszczono go w szpitalu psychiatrycznym w Saint-Ylle. Jego ataki szału przewyższały wszystko, co wyprawiali nawet najbardziej obłąkani pacjenci.

W 1893 roku Vacher został przeniesiony do innego szpitala w Saint-Roberts. I oto znów nasuwa się smutna refleksja o karygodnym braku odpowiedzialności zajmujących się nim lekarzy. Otóż 1 kwietnia (dość makabryczny „prima aprilis”, jak się miało później okazać) 1894 roku Vacher opuścił szpital jako „całkowicie wyleczony”.

Przeczytajmy zachowaną w historii choroby listę przedmiotów, jakie były pacjent zabrał ze sobą na wolność. Otóż opuszczjąc szpital Vacher miał ze sobą pokaźnych rozmiarów worek, a w nim: komplet map, parasol, potężną pałkę z wyrzeźbiną sentencją: „Kto czyni dobro, znajduje dobro”, akordeon, duże nożyczki krawieckie oraz … kolekcję 123 noży. „Wyleczony” pacjent z nożami pobrzękującymi w worku udał się w niewiadomym kierunku – paranoja.

Już wkrótce dowiedziano się, dokąd poszedł. Oto w połowie maja na mało uczęszczanej wiejskiej drodze pod Vienne znaleziono 21-letnią robotnicę z pobliskiej fabryki, Eugénie Delhomme. Dziewczyna została zadźgana nożem (zapewne należącym do kolekcji), następnie sprawca rozpruł jej brzuch i wreszcie zgwałcił zwłoki.

Rozpoczęto poszukiwania mordercy. Nie ulegało wątpliwości, że zbrodnia jest dziełem szaleńca, przez pewien czas podejrzewano jednak narzeczonego zamordowanej, z którym miała się podobno pokłucić tuż przed śmiercią. Nieszczęsny chłopak został natychmiast zwolniony, gdy w okolicy znaleziono następne zwłoki, zmasakrowane w identyczny sposób.

Jak wiemy, zbrodni tych było w sumie czternaście. Już po trzeciej ofierze okazało się, że płeć nie ma dla sprawcy znaczenia: młody robotnik rolny, na którego zwłoki natknięto się pewnego ranka, został zadźgany nożem w identyczny sposób jak poprzednie ofiary, kobiety. Miał też identycznie rozpruty brzuch, wreszcie jego zwłoki również nosiły ślady zgwałcenia po śmierci. Ofiarami byli głównie młodzi robotnicy rolni (8 kobiet, 6 mężczyzn): wszyscy zostali zmasakrowani i zgwałceni po śmierci, a na ciałach niektórych widniały ślady ludzkich zębów.

Nietrudno wyobrazić sobie panikę, jaka wkrótce ogarneła okolicę. Miało to trwać, jak pamiętamy, aż trzy lata i nigdy nie było wiadomo, kiedy tajemniczy, nieuchwytny szaleniec uderzy znowu. Trzeba przy tym przyznać, że Vacher zadowalał się niewielką w sumie ilością morderstw rocznie, jeśli wziąć pod uwagę, że przez trzy lata zamordował 14 osób. Fakt, że zabójstwa następowały w tak dużych odstępach czasu, wpłynął też niewątpliwie na postępy śledztwa.

W zeznaniach świadków zaczęły od pewnego czasu pojawiać się informacje o czarnobrodym włóczędze o rzekomo strasznym wyglądzie. Ponieważ z początku opowieści te żywo przypominały bajki o „czarnym ludzie”, policja potraktowała je jako wytwór ludowej wyobraźni. Gdy jednak taki sam opis tajemniczego nieznajomego podawali mieszkańcy wiosek bardzo od siebie oddalonych, prowadzący śledztwo uznali taki zbieg okoliczności za wyjątkowo nieprawdopodobny. Tymczasem do opisu włóczęgi dodawano coraz to nowe szczegóły, w miarę jak widziało go więcej osób. Miał to więc być zwalisty mężczyzna w nieokreślonym wieku, z ogromną, potarganą, kruczoczarną brodą, lekko przygarbiony i dźwigający worek (a w nim zapewne swą kolekcję noży). Najstraszniejsza była jednak twarz nieznajomego: pokryta była ona bliznami, dziwnie nieruchoma, zaś w miejscu jednego oka znajdowała się otwarta ropiejąca rana.

Trzeba przyznać, że człowieka o takiej powierzchowności trudno nie zapamiętać. Ponieważ nie ulegało wątpliwości, że nieznajomy – jeśli istotnie on jest sprawcą – to szaleniec, postanowiono zbadać losy byłych pacjentów szpitali psychiatrycznych, którzy zbiegli, czy też wyszli na wolność na krótko przed pierwszym morderstwem. Wkrótce okazało się, że tylko jeden osobnik o takim wyglądzie opuścił przed trzema laty szpital. Był nim Joseph Vacher. Gdy policja zbadałą jego historię choroby oraz przeczytała wzmiankę o kolekcji noży, tożsamość sprawcy stała się znana. Teraz należało go jeszcze pochwycić, zanim dokona następnego morderstwa.

Nie było to łatwe. Teren działania szaleńca był dość duży, a on sam nigdy – o ile można było się zorientować – nie korzystał ze środków komunikacji, ani nie zaglądał do sklepów. Policja czekała więc na kolejny sygnał o pojawieniu się czarnobrodego „Rozpruwacza”.

Okazało się jednak, że Vacher podjął kolejną próbę zabójstwa, zanim ktokolwiek zdążył go zauważyć w okolicy. Tym razem miał pecha. Recz działa się w Bois des Pelleries, dokąd Vacher zawędrował zapewne zupełnie przypadkowo (jak i we wszystkie inne miejsca). W środku lasu natrafił na kobietę zbirającą szyszki. Dookoła było zupełnie pusto. Był 4 sierpień 1897 roku.

Vacher trafił fatalnie. Zaatakowana przez niego kobieta miała bowiem posturę i głos Amazonki, zdołała więc nie tylko wyrwać mu się i powalić go prawym sierpowym, ale i potężnym krzykiem wezwała na ratunek swego męża i dzieci, którzy w pobliżu zajmowali się również zbieraniem szyszek. Vacher usiłował uciec, lecz mąż zaatakowanej niewiasty był równie słusznego wzrostu i siły, co ona sama i we dwoje bez trudu przytrzymali rozpaczliwie wyrywającego się szaleńca. Ich krzyki wezwały z pola pracujących chłopów. Gdy jednak nadbiegli, okazało się, że schwytany nagle złagodniał i uśmiechnął się promiennie. Mimo że nie stawiał oporu, został dość brutalnie zawleczony do gospody w pobliskiej wiosce. Przed linczem uchroniło go chyba dziwaczne zachowanie: usiadł za stołem, ze swego przepastnego worka wydobył akordeon i szeroko uśmiechnięty wygrywał skoczne melodyjki aż do chwili przybycia policji. Możemy sądzić, że zdezorientowani chłopi zaczynali się już zastanawiać, czy rzeczywiście ujęli groźnego szaleńca, który prześladował ich przez trzy lata.

Przewieziony na posterunek policji, Vacher nadal zachowywał się spokojnie. Pilnowano go mimo to bez przerwy, pamiętając o jego zwyczju wpadania w szał bez powodu. Istotnie wkrótce okazało się, że przejawiana dotąd łagodność nie była spowodowana chęcią ukazania się w jak najlepszym świetle czy wręcz uniknięcia kary. W pewnej chwili Vacherowi coś się nie spodobało i oto łagodny baranek zmienił się w rozjuszonego tura. Mimo że przytrzymywało go trzech krzepkich żandarmów, zdołał potłuc kilka sprzętó w pokoju przesłuchań.

Vacher odpowiadał przed sądem za zabójstwo tylko jednej ze swych ofiar, kilkunastoletniego pastuszka, Victora Portalier. W tej właśnie sprawie zgromadzono bowiem najwięcej dowdów. Mówiono jednak obszernie o innych morderstwach, a także o zdrowiu psychicznym oskarżonego w związku ze zrozumiałymi wątpliwościami co do stopnia, w jakim odpowiada on za swe czyny. Potworność zbrodni sprawiła jednak, że przysięgli niechętnie słychali uczonych wywodów o niepoczytalności Vachera. On sam w obszernych wyjaśnieniach (złożonych w dniu, kiedy był w lepszym humorze, gdyż niekiedy trzeba było przywiązywać go do ławy oskarżonych) jako przyczynę swego obłędu podawał ugryzienie go przez wściekłego psa jeszcze w dzieciństwie. Cóż, dzisiaj wiemy, że ukąszenie ściekłego zwierzęcia kończy się nie obłędem, lecz śmiercią. Może szkoda jednak, że pies, który ugryzł małego Josepha Vachera, nie był wściekły.

Vacher został uznany winnym morderstwa i stracony 31 grudnia 1897 roku.